Poczytaj, poszukaj– jeśli znajdziesz tu swoją historię zostaw przy niej #mamtaksamo (Aby wyświetlić historię, kliknij na zdjęcie)
Zachorowałam na COVID-19. Byłam w 32 tygodniu ciąży. Ciąża pierwsza, ubranka już w szafie, cała wyprawka kupiona, ale niespakowana do porodu... Jeszcze był czas. Termin na 8 maja, ale ja czułam, że urodzę wcześniej. Sądziłam że to będzie raczej kwiecień i indukcja z powodu cukrzycy, ale Pan Bóg miał inne plany... 24 lutego pojawiły się u mnie objawy: gorączka max 38,7 ale przeważnie ok 37 stopni, ogromny ból mięśni, kości, skóry. Ból zatok. Mój lekarz prowadzący ciążę nie odpisywał, a kontakt z nim miałam wyłącznie przez SMS. 26 lutego zadzwoniłam na nocną pomoc lekarską - otrzymałam zalecenie aby co 6 godz brać 1g paracetamolu, pić dużo płynów. 1 marca umówiłam się na poradę do lekarza rodzinnego, Pani Doktor kazała przyjechać do przychodni, osłuchała mnie, sprawdziła saturację, która była w normie. Ale wysłała na test. Zrobiłam wieczorem przy szpitalu w Pruszkowie - delikatny i płytki wymaz z nosa i gardła pobierany w namiocie. Po 24 godz wynik negatywny. Brać paracetamol co 4 godz. 04 marca wieczorem wezwałam pogotowie, ponieważ zaczęłam się dusić. Ariel, mój partner, przyszły Tatuś musiał błagać, żeby przyjechali. Bez kosmicznego ubrania, w samych maskach pojawili się. Sprawdzili saturację i ponieważ nadal była w normie, uznali że duszność siedzi w mojej głowie, że się hiperwentyluję i że to histeria. Testu szybkiego nie robili. I odjechali z zaleceniem uspokojenia się. Nie uwierzyli mi. Mówiłam, że na prawdę się duszę. Oni, że przecież saturację mam w normie, że potrafię się uspokoić i oddychać lepiej. Nie rozumieli, że się boję bo widzę że mi nie wierzą. 05 marca przyjechała do mnie moja Mama, żeby mi pomóc bo ja nie miałam siły zająć się ani sobą, ani domem. Przyjechała bo przecież test wyszedł negatywny. Napisałam do mojej Doktor, która tylko i wyłącznie zajmowała się moją cukrzycą ciążową. Szukałam ratunku, poza tym nie jadłam w ogóle, więc cukry szalały, bałam się o dziecko. Pani dr kazała się spakować i jechać do szpitala. Pojechaliśmy najpierw do Pruszkowa bo mieszkamy w Piastowie. Odesłali nas na Żwirki, bo w Pruszkowie nie mają III stopnia referencyjności. I na Żwirkach trafiło się że, nikt nie rodził. Przyjęli mnie szybko na sor w izolatkę, wykonali test szybki płytkowy pobierany chyba z mózgu bo tak bolało. POZYTYWNY. Szok. Co z Mamą, co z Arielem?! Izolacja. Zostali nagle sami. Ze mną było coraz gorzej. Przemiła, młoda położna pobierała krew do badania, podłączyła KTG i była ze mną w izolatce przez cały czas. Doktor próbował zorganizować transport do szpitala covidowego. Trwało to wszystko kilka godzin, zanim Wołoska zgodziła się mnie przyjąć. Problemy z przyjęciem mnie ponownie wynikały z faktu, że saturacja ciągle była w normie. Mojemu dziecku "na szczęście" urosło tętno do 200 i wtedy Wołoska zgodziła się na przewiezienie nas do nich. Trafiliśmy do MSWiA ok północy. Reszta dni to walka o nasze życie. Nic nie działało i było tylko gorzej. Zostałam podłączona do maszyny Optiflow na 60 l tlenu/minutę. Było źle: ogromny ból klatki piersiowej, walka o każdy oddech, ciągłe kłucie w żyły żeby założyć wenflon do podawania leków i kłucie w tętnice żeby pobierać gazometrie do badania. Poza tym ciągła biegunka i hemoroidy od wymuszonej pozycji ciała, ręce pokute i niesprawne. Podłączona do kroplówek i rurami do Optiflow. Chciałam umrzeć. Krzyczałam, żeby wycięli ze mnie dziecko a mnie zabili. Potworny ból którego nie da się opisać. Prosiłam o księdza, ponieważ czułam, że to koniec, chciałam żeby tylko uratowali moje dziecko. 09 marca było jeszcze gorzej, w badaniu TK płuc wyszło, że covid zjadł mi już 20% powierzchni płuc. Nie czułam ruchów dziecka a jego tętno dochodziło do 250/min. W takim stanie rozwiązanie ciąży jest trudne. W końcu dr podjęła decyzję o cesarce. Zgodziłam się. Anestezjolog nie wiedział do ostatniej minuty co zrobić, jak mnie znieczulić. Dusiłam się. Powiedział, że być może będzie musiał podać mi znieczulenie ogólne a potem utrzymać w kilkudniowej śpiączce, ale nie wiedzą wtedy co z covidem... Zapytał, czy dam radę wytrzymać usiąść na stole w bezruchu, że nawet jak będę się dusić, to nie poruszę się i nie kaszlę, a pielęgniarki mnie będą trzymać. Powiedziałam, że dam radę. Cholerna, musiałam brać odpowiedzialność za moje zdrowie i życie mojej córki. Wyjęli mi moją Zosię po godz 17.00. Modliłam się i czekałam w napięciu aż usłyszę jej płacz. Zapłakała 3 razy i zabrali ją od razu w bezpieczne miejsce. Nie mogłam jej zobaczyć. Już mi było wszystko jedno, mogłam umierać. Po wszystkim dochodziłam do siebie w warunkach tragicznych: przywiązana do rur, ciągła biegunka, ciągła potrzeba skorzystania z basenu, leżenie cały czas na łóżku położniczym, które nie jest przystosowane dla pacjenta leżącego. Musiałam prosić, żeby położna mnie podtarły bo tylko wyjęła basen i nakryła kołdrą. Byłam upodlona i czułam się poniżona. Oczywiście nie wszystkie położne były pozbawione serca. Większość była bardzo pomocna, za każdym dzwonkiem przybiegały, dostawałam paracetamol dożylnie wręcz na żądanie. Ale były 3 położne bez serca przez które płakałam i których się bałam. Natomiast wyjęcie Zosi sprawiło, że mój organizm zaczął sobie radzić z brakiem tlenu. Teraz widzę jak bardzo ciąża osłabia organizm kobiety. Zosia była moim pasożytem na drodze do wyzdrowienia. Z każdym dniem coraz mniej tlenu mi podawano, bo coraz lepiej płuca się regenerowały. 12 marca wszystko znów się zepsuło. Jak ma się covid to się ma wenflon w żyle do podawania leków oraz drugi wenflon bezpośrednio do tętnicy aby codziennie móc mierzyć gazometrie. Ponieważ mam słabe żyły i tętnice, to kłuli mnie kilka razy w jednym i drugim ręku w żyły i tętnice. Zgłosiłam ból i zasinienie w prawej dłoni. Pani dr z uśmiechem na twarzy uznała, że "jestem przewrażliwiona na punkcie swojego zdrowia" . Czekałam na konsultację z naczyniowcem 2 godziny. Obejrzał i stwierdził że szybko jedziemy na blok ratować rękę. Silna zakrzepica tętnicy głównej i żył. To błąd w sztuce lekarskiej i ostre zaniedbanie, a wręcz doprowadzenie pacjenta do ryzyka utraty ręki. Rzecz nie związana z covid ani porodem, ale wspominam co mnie spotkało w tym szpitalu. Nie wiem jak sobie poradzę bez sprawnej prawej ręki, czy uda mi się zająć dzieckiem. Jestem psychicznie zniszczona. W nocy tracę świadomość, znów jestem w szpitalu, lekarze do mnie przychodzą, mówią że znów mam covid. Pocę się z tych koszmarów, Ariel mnie przebiera. 14 marca - po 10 dniach walki mogłam wziąć prysznic, założyć majtki, stanik do karmienia, koszulę... Mogłam jeść, lekarze odpięli mnie od optiflow i oddychałam albo samodzielnie albo za pomocą zwykłego tlenu. Coś o tym miejscu. Oddział położniczy covidowy. Jest jedna, czasem dwie położne na 16, 20 pacjentek. Ubrane są w kosmiczne kombinezony, wymieniają się co 3,4 godziny - zależy która ile wytrzyma. Opiekują się pacjentkami z pozytywnym wynikiem covid czekającymi na poród i po porodach SN i CC. Ja byłam ciężkim przypadkiem i położne nie miały wystarczająco czasu dla wszystkich. Leżałam na basenie pół godz bo położna musiała być gdzie indziej. Jeśli trzeba było zawieźć pacjentkę na badanie, to oddział zostawał bez opieki. NIE BYŁO NA ODDZIALE ŻADNEGO MEDYKA w tym czasie. Pacjentka mogła dzwonić dzwonkiem, ale nikt by nie przyszedł! Wszystko musiały położne robić na szybko, pot lał im się po tyłku a SZPITAL NIE CHCE ZATRUDNIĆ NOWYCH ETATÓW, twierdząc że wystarczy. To jest krzywda dla personelu i dla pacjentek. Moja ręka została zaniedbana, ponieważ położna nie miała szansy reagować mając innych 15 pacjentek pod obserwacją. Lekarze wpadają rano na szybki obchód. Nie ma z nimi dialogu. Zadają pytania, przekazują zalecenia położnym i biegną dalej do kolejnej pacjentki. Nie wiesz jakie robią Ci badania, jakie są ich wyniki i jakie leki otrzymujesz. Nikt nie ma czasu żeby o tym opowiadać. Nie wiesz nic. Oczywiście dziewczyny bezobjawowe nie potrzebują aż takiej opieki jak te, którym ratuje się życie, ale uważam, że każda z nas powinna ten czas wspominać spokojnie i być uświadomioną tego, co dzieje się z naszym stanem zdrowia. Jeśli jesteś na tyle zdrowa, żeby wpaść na to i domyśleć się, to możesz poprosić o telefon do dyżurki lekarskiej i wtedy możesz dzwonić i pytać. Lekarze oraz te 3 położne nagle i diametralnie zmieniły swoje podejście do mnie, gdy powiedziałam że robiłam zdjęcia mojej ręki a lekarka będzie skarżona przeze mnie. Nagle otrzymywałam jasne informacje o stanie mojego zdrowia. Nagle te 3 położne były mile i okazywały współczucie. Moje dziecko. Otrzymuję z oddziału neonatologii codziennie zdjęcia. Zosia jest w inkubatorze i wierzę że jest jej tam teraz najlepiej na świecie. Będzie mogła wyjść za około miesiąc, może dwa. Tyle mam czasu żeby dojść do siebie... Oddycha już samodzielnie, waży już ponad 1790 g. Odciągam pokarm laktatorem, jest ciężko bez tej ręki... Wszystko mnie boli przeokropnie. Ariel wozi co drugi dzień mleko do szpitala. Dr mówiła, że Zosia jest bardzo silna i ruchliwa, muszą ją pilnować bo "biega" po inkubatorze. Za jakiś czas będą się starali przewieźć ją do szpitala na Madalińskiego, żeby nie była w covidowym szpitalu. Wtedy my będziemy mogli do niej jeździć, kangurować ją, tulić i kochać.